Nie wszyscy mają dom

Na rynku

Ks. Andrzej Augustyński opowiada o działalności Stowarzyszenia "U Siemachy"

Nie wszyscy mają dom | zdjęcie 1


Poproszę o kilka słów na temat Stowarzyszenia, któremu Ksiądz przewodzi - jakie były początki, kiedy wszystko się zaczęło?

Siemacha wystartowała w 1993 roku. 13 lat to już jest coś, co warto zauważyć i docenić w historii organizacji. Wystartowała na ul. Długiej 42. w miejscu, które historycznie było i do dzisiaj jest rzecz jasna związane z osobą księdza Kazimierza Siemaszki. Ks. Siemaszko prowadził w XIX wieku działalność na rzecz dzieci i młodzieży, która potrzebowała takiej bardzo „fundamentalnej” pomocy: dachu nad głową, schronienia, odrobiny wsparcia w uzyskaniu wykształcenia. Działalność ta była potem kontynuowana w ramach tzw. Zakładów Wychowawczych im. księdza Siemaszki. Rozwijała się jeszcze przez jakiś czas po wojnie, po czym została przez komunistyczną władzę zlikwidowana, a na Długiej pojawiło się Pogotowie Opiekuńcze. To z kolei funkcjonowało do końca lat 80-tych, kiedy to wyprowadziło się ze względu na tragiczną sytuację lokalową. Brak było po prostu jakichkolwiek inwestycji w niszczejące budynki - mówię tu o tych na rogu Długiej i Placu Słowiańskiego. Wreszcie w 1992 roku ja podjąłem się próby przygotowania projektu działalności w nowym kształcie, uznając, że w obecnych czasach przy tej lokalizacji najlepszym nawiązaniem do działalności Ks. Siemaszki będzie stworzenie ośrodka dziennego. Ks. Siemaszko zaczynał prawdopodobnie - a może raczej na pewno - jako ktoś w rodzaju dzisiejszych streetworkerów, pracując z młodzieżą na ulicy, kontaktując się z nią w drodze do pracy i z pracy. Ośrodek dzienny to taki, do którego dzieci i młodzież będą mogli przychodzić i uzyskiwać różnoraką pomoc, ale na noc wracać do domu do swoich rodziców - niezależnie od tego, jak trudne są to domy i środowiska rodzinne. Wychodziliśmy więc z przekonania, że nawet bardzo trudne warunki rodzinne - w sensie zarówno materialnym, jak i czysto ludzkim - są lepsze od państwowego domu dziecka. Tak długo jak tylko jest to możliwe, dziecko powinno być w swojej własnej rodzinie, trzeba mu natomiast dawać wsparcie, aby do tej rodziny mogło wracać. Wszystkie te lata właściwie potwierdziły słuszność takiej koncepcji pomocy.

Czy faktycznie skala problemu jest w Krakowie tak duża? Czy Kraków różni się czymś od innych miast, bo biedy i potrzeb tak naprawdę na ulicach nie widać. Jak docieracie do tej określonej grupy młodzieży - czy przychodzą sami, czy też w jakiś sposób wyszukujecie tych, którzy potrzebują pomocy?

No właśnie - najpierw trzeba wspomnieć trochę o Krakowie. Czy jest inny od innych? I tak, i nie - bardzo trudno to jednoznacznie określić. Myślę, że wyróżnikiem Krakowa, jego błogosławieństwem, ale i ogromnym problemem jest to, że ma tak starą materię budynków. Nie został zniszczony w czasie wojny, ale też został po wojnie zupełnie opuszczony przez ówczesne władze. W Krakowie przez długie lata nie inwestowano, w związku z czym warunki mieszkaniowe w centrum miasta są bardzo trudne. Przecierałem oczy ze zdumienia, kiedy z początkiem lat 90-tych, docierając do pierwszych naszych wychowanków stwierdzałem, że w centrum Krakowa mieszkają ludzie, którzy nie mają łazienek, którzy wodę mają na korytarzu i których mieszkania wyglądają gorzej niż na zapadłych wsiach. To zupełnie nie przystawało do obrazu Królewskiego Miasta Krakowa. Ale taka była rzeczywistość, szczególnie w tej okolicy, w której zaczynaliśmy, czyli w rejonie Kleparza, Dworca Głównego, ulicy Pędzichów, Długiej czy Szlak. Wydaje się, że od tego czasu sytuacja nie zmieniła się radykalnie - ciągle wielu ludzi nie jest właścicielami lokali, w których mieszkają, a mieszkają w centrum miasta w bardzo złych warunkach. A jeśli młody człowiek wychowuje się w tak trudnych warunkach mieszkaniowych, w ciasnocie, bez możliwości np. odrabiania lekcji, to w oczywisty sposób ta sytuacja przekłada się na jego postępy w nauce. W końcu gdzieś trzeba móc rozłożyć zeszyt, trzeba mieć minimum komfortu i spokoju. Jeśli w dodatku w rodzinie jest kilkoro dzieci, jeśli ojciec (bo zwykle to ojców dotyczy) ma zwyczaj biesiadowania z kolegami, to właściwie brak szans na to, żeby się normalnie uczyć i rozwijać. Takie miejsce jak Siemacha jest wtedy tym bardziej potrzebne, choćby z tego powodu, żeby było gdzie wypełniać swoje obowiązki wobec szkoły. Jednak duża część tych młodych ludzi nie szuka przecież wyłącznie cichego i bezpiecznego miejsca, ale także pomocy ze strony dorosłych. Obraz byłby jednak bardzo zaciemniony, gdybym powiedział, że Siemacha to instytucja, która pomaga dzieciom w problemach szkolnych. Owszem, jest to istotna część naszej działalności, ale to ciągle tylko jej fragment. Gdyby zaczynać od tego, co jest najważniejsze, trzeba by powiedzieć, że podstawą jest dostarczanie wartości społecznych. Przekładając na „ludzki” język: młodzi ludzie w centrum miasta żyją w tyglu, i mając na co dzień wiele kontaktów w różnych środowiskach, paradoksalnie poszukują kontaktów głębszych, kontaktów opartych na zaufaniu, akceptacji przyjaźni. Widać bowiem, że w środowiskach, w których funkcjonują z konieczności, czyli np. w szkole czy wśród rówieśników, nie znajdują tego, czego szukają. Prawdopodobnie w dużym stopniu wiąże się to z trudną sytuacją materialną, która powoduje spychanie ich na margines. Mieszkanie w byle jakiej kamienicy z wypaloną klatką, brak pieniędzy na Komitet Rodzicielski czy wycieczkę szkolną często jakby stygmatyzuje, zmienia ich w uczniów „drugiej kategorii”. Szukają wtedy środowiska, w którym rozbłysną, w którym dostaną szansę na jakiś sukces; i to jest prawdopodobnie najważniejszy wymiar Siemachy - stworzenie ludziom zmarginalizowanym szans na odniesienie sukcesu.

Może tu trafić każdy, kto potrzebuje pomocy, bez żadnych warunków wstępnych?

Tak, zwłaszcza gdyby te warunki dotyczyć miały sytuacji osobistej. Kiedyś pytaliśmy o sytuację materialną, w rodzinie nie mogło być dochodów powyżej pewnego pułapu. W tej chwili natomiast nie przywiązujemy do tego wagi, ponieważ zmieniło się też nastawienie całego systemu pomocy społecznej. Dzisiaj przyjmuje się, że jeśli dziecko przychodzi do takiej placówki i szuka pomocy, to oznacza że jej po prostu potrzebuje. Czy dochód w rodzinie wynosi 300 czy 400 zł na osobę, jest drugorzędne. Faktem jest, że nie trafiają do nas dzieci, które mają normalnie funkcjonującą, zamożną rodzinę. Wracając jednak do warunków wstępnych, są one innego rodzaju i trzeba przyznać, że niektórzy mają problem z ich zaakceptowaniem - zwłaszcza na początku. Oczekujemy mianowicie od zgłaszających się do nas określenia charakteru ich obecności, czyli co będą u Siemachy robić. Przedstawiamy bardzo bogatą ofertę zajęć, udziału w różnych projektach, wyjazdach, właściwie wszystko, czego młody człowiek potrzebuje, może u nas znaleźć. Natomiast on musi dokładnie powiedzieć, co będzie robił i o której godzinie. To jest rytm szkolny - zajęcia zaczynają się o pewnej porze, trwają 60 minut, są też 15-minutowe przerwy, podobnie jak w szkole, i tak toczy się dzień między 12:00 a 21:00 czyli przez 9 godzin dziennie. Praktycznie cały dzień po szkole można sobie u Siemachy zagospodarować, ale Siemacha pyta, co będziesz robił godzina po godzinie. Nie dopuszczamy do sytuacji, w której ktoś przychodzi, siedzi sobie w jakiejś sali czy na korytarzu i zwyczajnie marnuje czas. Albo wchodzi, zje drożdżówkę, zagra przez chwilę w ping-ponga, a potem idzie do kolegów w parku, żeby wypić piwo czy wypalić „jointa”. U nas pojawia się struktura, pojawiają się obowiązki i konieczność ich respektowania. Jest też jeden podstawowy warunek: zakaz spożywania alkoholu i przychodzenia w stanie po alkoholu, palenia papierosów w ośrodku czy brania narkotyków. Tego typu wykroczenie jest czymś w rodzaju „pomyłki sapera” - jest pierwszym i ostatnim. Ktoś, kto przyjdzie do ośrodka pod wpływem środków odurzających, po prostu bezpowrotnie rozstaje się z ośrodkiem. Ta zasada była wielokrotnie dyskutowana w różnych gronach, była też kwestionowana, ale po wielu latach doświadczeń okazało się, że jest to jedyna możliwość utrzymania standardów w tym środowisku, utrzymania dyscypliny. Co ciekawe, najgorliwszymi rzecznikami tej zasady są nasi wychowankowie. Oni wiedzą, że nie ma czegoś takiego jak „druga szansa”. Szkoła, która ciągle daje drugą szansę, tak naprawdę ucieka od problemów wychowawczych, jest niekonsekwentna i traci autorytet w oczach dzieci.
[page]
Ilu wychowanków pojawia się w skali roku?

Mamy 900 dzieci dziennie - przynajmniej 900. W sześciu krakowskich ośrodkach, w których codziennie jest średnio między 100 a 200 osób. Na naszych listach rejestrowych znajduje się blisko 1500 młodych ludzi, bo przecież nie każdy z nich przychodzi codziennie. Są tacy, którzy wyjeżdżają, chorują, mają też inne obowiązki. Tak czy inaczej, jest to jednak ogromna liczba młodych ludzi, którzy korzystają z oferty 6 dziennych ośrodków socjoterapii, rozrzuconych po całym mieście. Zaczęliśmy na ul. Długiej, ale mamy także ośrodki na ul. Lea, Konopnickiej, na Kozłówku, na os. Górali i najnowszy na ul. Mogilskiej. Myślimy o kolejnych lokalizacjach, przede wszystkim jesteśmy zainteresowani Nową Hutą i pracujemy nad projektem lokalizacji ośrodka w Czyżynach.

Mówi się, że Nowa Huta nie jest dobrze odbierana w Krakowie. Niemal w każdym artykule o przestępczości w Krakowie Huta się pojawia. Czy Ksiądz faktycznie może stwierdzić, że to taka zła dzielnica?

To nie jest prawda, ale w dużej części stereotyp i stygmatyzowanie. Huta niewątpliwie jest inna niż Kraków i „stary” Kraków patrzył na Hutę z poczuciem wyższości. Myślę, że pokutują jeszcze zjawiska z okresu, kiedy Huta powstawała, czyli z lat 50-tych. Dzisiaj niekoniecznie ma to odbicie w rzeczywistości - statystyki policyjne pokazują, że są inne, bardziej niebezpieczne dzielnice, gdzie notuje się więcej zdarzeń przestępczych. Mamy doświadczenie z terenu naszej pracy, bo jeden z ośrodków działa na Kozłówku, skupiając młodzież z Kozłówka, Piasków, Płaszowa, nawet Prokocimia, a wiemy, że są to tzw. „trudne” dzielnice. Ten teren wymagał od nas nie lada wysiłków, pokazał nam też ogromne obszary biedy i trudności wychowawczych. Czasami jest też odwrotnie. Tam, gdzie należałoby się spodziewać spokoju - myślę teraz o Krowodrzy, Bronowicach, miasteczku studenckim - spotykamy się z ogromną ilością zjawisk patologicznych, są trudności z komunikacją ze środowiskami młodzieżowymi. Gdy w ubiegłym roku zaczynaliśmy pracę w Nowej Hucie na os. Górali, rzeczywiście było dużo problemów, ale one w każdym przypadku mają trochę inny charakter. Nowa Huta jest zdezintegrowana, jest sporo antagonizmów pomiędzy poszczególnymi osiedlami. Osiedle Teatralne walczy z os. Górali, bo dzielą je sympatie do różnych drużyn i klubów sportowych. Organizacje, które pojawiają się na tamtym terenie, są w stanie integrować środowiska wokół zadań czy idei wyrastających ponad te podziały. Ludzie z różnych osiedli czyli sympatycy różnych klubów mogą się spotkać i robić wspólnie coś innego, a nade wszystko mogą otrzymać rzecz dla nich najważniejszą - tożsamość. Fakt, że są „od Siemachy”, w pewnym momencie zaczyna ich łączyć, pojawia się nowa płaszczyzna identyfikacji, a pozostałe sprawy schodzą na drugi plan i nie powodują już takich konfliktów czy wręcz walk, jakie miały miejsce wcześniej. Wszędzie dotykamy więc problemu tożsamości i problemu uczestnictwa. Każdy chce gdzieś należeć, a jeśli nie „zagospodaruje” go ugrupowanie czy środowisko kreatywne, „złowić” go może ktoś gorszy, czasem wręcz grupa przestępcza. Młody człowiek nie bardzo rozróżnia bowiem na początku aktywność dobrą od złej. Rozróżnia raczej aktywność od braku aktywności, a brak aktywności jest dla niego dolegliwy, najbardziej przeszkadza nuda, i w związku z tym decyduje się na cokolwiek - byle tylko coś się działo.

A potem ciężko jest się wydostać z jakiejś określonej grupy...

No właśnie; później pojawiają się zależności, przyzwyczajenia (żeby nie powiedzieć uzależnienia), pojawiają się pewne wyuczone sposoby zachowań. Potem, gdy lata płyną i dziewczęta i chłopcy dorastają, zaczyna to być problemem. Twierdzę jednak, że nie ma sytuacji beznadziejnych, bo przecież ludzie, niezależnie od doświadczeń przez jakie przeszli, zachowują potrzebę przynależenia do społeczności. Zachowują pragnienie sensu w życiu i uważam, że zawsze jest szansa, żeby wkroczyć i pomóc. I oczywiście im szybciej się przyjdzie, tym lepiej.

Drugim obszarem aktywności stowarzyszenia jest prowadzenie rodzinnych domów dziecka. Może Ksiądz powie kilka słów na temat tej działalności?

Przede wszystkim zmiany, jakie zachodzą w systemie pomocy społecznej nie zmierzają do likwidacji domów dziecka jako instytucji skupiających większą liczbę dzieci. Chodzi głównie o to, żeby tą ofertę uzupełnić. Z wielu powodów nie chciałbym tego tematu rozwijać, bo wymaga on głębszego potraktowania. Pewne jest natomiast to, że są takie dzieci i są takie sytuacje, w których nie można skierować dziecka do rodzinnego domu dziecka, bo ono się tam po prostu „nie przyjmie”. Podam tylko jeden przykład: jeśli dziecko przeżyło zbyt dużą ilość rozczarowań ze strony dorosłych i swoich najbliższych, nie jest w stanie uwierzyć kolejnym dorosłym i raczej się w rodzinnym domu dziecka nie zaaklimatyzuje. W kameralnej formie opieki, jaką niewątpliwie oferują rodzinne domy, dziecko musi zaufać kolejnym dorosłym i nie może żyć na marginesie tej społeczności. Dla takich dzieci lepszy jest więc tradycyjny dom dziecka o odpowiednich, dobrych standardach. Rzeczywiście natomiast rodzinne formy są moim zdaniem najskuteczniejsze, dają największe szanse na socjalizację i właściwy rozwój młodych ludzi, którzy z różnych powodów nie mogą wychowywać się w rodzinach biologicznych. Tyle tylko, że takie domy trzeba rozwijać bardzo spokojnie. Po pierwsze, trzeba znaleźć właściwe osoby do ich prowadzenia i bardzo skrupulatnie je do tej roli przygotować. Są to najczęściej ludzie, którzy mają własne rodziny, muszą więc taką decyzję podjąć świadomie i wspólnie z biologicznymi dziećmi, które od tej pory będą żyły w tym samym domu z dziećmi przysposobionymi. Świadoma decyzja, dużo wiedzy i kompetencji, a wreszcie to, o czym mówię najchętniej: organizacja pozarządowa, która poprowadzi rodzinny dom dziecka, która jest w stanie udźwignąć wszystkie potrzeby tego domu, począwszy od materialnych, a na duchowych skończywszy. Jest bowiem cała seria spraw związanych z udzielaniem wsparcia prowadzącym takie domy, bo oni także przechodzić będą przez pewne kryzysy. Od czasu do czasu także będą chcieli zostać sami, a wtedy trzeba by zorganizować dzieciom np. wyjazd na weekend. Jak łatwo zgadnąć, jest to praca 24 godziny na dobę, często z kilkanaściorgiem dzieci, dzieci bardzo różnych, przeżywających też swoje kryzysy, związane chociażby z oderwaniem od rodziny naturalnej. Organizacja pozarządowa powinna brać odpowiedzialność za prowadzenie rodzinnego domu dziecka, biorąc odpowiedzialność zarówno za dzieci, jak i za prowadzących. Zadań z tym związanych jest bardzo dużo, a ich właściwa realizacja przesądza o powodzeniu całej idei. Mówiąc krótko, nie można tych ludzi wyposażyć w podstawowe rzeczy, dać im mieszkanie, wsadzić do niego dzieci i powiedzieć: martwcie się teraz sami, bo dostajecie za to pieniądze na życie. Takie domy dziecka muszą funkcjonować w szerszym kontekście społecznym.

Czy zapewniacie także pomoc psychologiczną albo prawną?

Oczywiście tak, choć z braku miejsca nie będę może wymieniał wszystkich szczegółów. Właśnie teraz dzieci z rodzinnych domów dziecka są na wspólnych feriach z dziećmi z Dziennych Ośrodków Socjoterapii prowadzonych przez Stowarzyszenie „U Siemachy”. Musieliśmy je odpowiednio do takiego wyjazdu przygotować, choćby wyposażyć w plecaki czy sprzęt sportowy. Niedawno szukaliśmy dla chłopaka odpowiedniego lekarza, szukaliśmy dla jednej z dziewczynek odpowiednich okularów - są to więc może prozaiczne, ale jednak zdarzające się na co dzień wyzwania, wobec których stajemy. Wyzwania te biorą się z potrzeb dzieci i z konieczności ich realizacji. Rzecz bowiem w tym, aby rodzice tych dzieci nie zostali sami z nawałem spraw. Jeżeli mają troje własnych i ośmioro przysposobionych, tych spraw jest naprawdę bardzo, bardzo dużo, a przecież dzieci te są często bardzo „poranione” psychicznie. Nasze stowarzyszenie prowadzi w Krakowie dwa takie domy dziecka.

Czy planujecie rozwój tej działalności?

Tak. Są konkretne plany Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, jest możliwość otwarcia w tym roku nawet 3-4 rodzinnych domów dziecka. Myślę, że będziemy chcieli już w tym roku poprowadzić kolejne dwa takie domy.
[page]
Na koniec porozmawiajmy o potrzebach finansowych stowarzyszenia. Żeby prowadzić tak szeroką działalność, trzeba mieć na to środki. Na pewno dużą pomocą jest tu 1-procentowy odpis od podatku, bo pozwala oficjalnie ubiegać się o pomoc dla organizacji pożytku publicznego.

Działamy wyłącznie w sposób oficjalny. Z jednej strony naszymi partnerami są duże organizacje, duże firmy, z drugiej strony są bardzo drobni darczyńcy, przy czym słowo „drobni” nie ma w żaden sposób negatywnego wydźwięku. Nawet kilkuzłotowa wpłata - a takich wpłat na naszym rachunku jest bardzo dużo - przekłada się na jakiś konkret, w postaci np. obiadu albo materiałów do zajęć. Każde pieniądze są do zagospodarowania, każde pieniądze warto wpłacić. Ponadto, jeśli chodzi o mechanizm „jednego procenta”, ważne są rzecz jasna pieniądze i jakby ostateczny rezultat czyli wolumen wpłat, ale ważna jest także ilość osób wpłacających. Jest to przecież głos za konkretną organizacją, na rzecz której wpłaca się środki, głos za pewnym sposobem organizacji naszego życia publicznego, dającej obywatelom większe pole decyzji w zakresie dysponowania swoimi podatkami.

To w zasadzie nic nie kosztuje...

W grę wchodzi ewentualna drobna opłata pocztowa. Często jako obywatele narzekamy na brak środków w zakresie serwisu publicznego, utyskujemy na to, że nie ma pieniędzy na opiekę nad ludźmi zmarginalizowanymi, biednymi. A jednak niewielu z nas - w zeszłym roku w skali kraju zaledwie 5% - skorzystało z tej możliwości. Dlaczego nie skorzystali? Myślę, że brak jest dostatecznej informacji i do ludzi to nie dotarło. Być może też wielu nie miało czasu, wielu zbyt łatwo zrezygnowało. Ja twierdzę, że w każdej sytuacji (a w takiej jest większość, skoro ten 1% to kwota kilku, kilkunastu czy kilkudziesięciu złotych), nie należy tej kwoty bagatelizować, bo ona ma podwójne znaczenie. Za te pieniądze można coś zrobić, a jeśli trafiają one wprost do organizacji pozarządowej, od razu są kilkakrotnie więcej warte niż gdyby znajdowały się w budżecie państwa. Mają wtedy krótszą drogę do odbiorcy, omijając Warszawę i skomplikowane procedury. Raz jeszcze powtórzę: jest to głos za społeczeństwem obywatelskim, które podejmuje troskę o swoje najbliższe otoczenie, zajmuje się przede wszystkim miastem, ludźmi, którzy w nim żyją i potrzebują naszej pomocy. Głosując za taką organizacją, wpłacając nawet kilka złotych, daje się czytelny przekaz: robicie ważne rzeczy i ja je popieram.

Ma się też pewność, że pieniądze trafiają w dobre ręce...

Organizacje pożytku publicznego, które mają prawo pozyskiwania środków z 1-procentowych odpisów od podatku to pierwsza liga organizacji pozarządowych. Organizacji pozarządowych w Krakowie jest bardzo bardzo wiele - nawet nie potrafię wymienić jak dużo - mamy natomiast 145 organizacji pożytku publicznego, które ten status otrzymały decyzją sądu. Znajdują się więc pod bardzo skrupulatną kontrolą finansową właśnie ze strony sądu w zakresie dysponowania środkami pożytku publicznego, dzięki czemu mamy pełną gwarancję tego, że organizacja rzeczywiście wykorzystuje pozyskane środki na działalność statutową.

Osoby pragnące wesprzeć działania Stowarzyszenia zapraszamy na stronę: www.siemacha.org.pl

Czytaj także:

Kolejna edycja REFE we Wrocławiu

Zamknij [x]

Czytaj także:

Kolejna edycja REFE we Wrocławiu

Zamknij [x]